wtorek, 3 maja 2016

Rozmawiał koniarz z psiarzem, czyli: Ile wolno ingerować w naturę zwierząt?

          Od kilku lat śledziłam i śledzę różne programy dotyczące mniej lub bardziej szkolenia psów, albo dbania o ich psychikę. W Polsce zawsze bolało mnie to, że takie programy są często sponsorowane i jesteśmy obrzucani np. białym napisem na żółtym tle. Programy: "Przygarnij mnie" i "Zaklinacz psów" absolutnie mnie nie przekonały. 
          "Przygarnij mnie" jest momentami mało konkretny, chaotyczny i w jednym odcinku widać to co warto robić i to czego absolutnie się robić nie powinno, ale pozostaje to bez komentarza - rozumiem, czas antenowy jest drogi i w ogóle... 
          "Zaklinacz psów" nie przekonuje mnie swoimi technikami, które są prawie wyłącznie awersyjne, bombardowanie bodźcami, korekty smyczą, nogą, ręką i dziwnymi dźwiękami. 
          Wiem, że zarówno i ten i ten program ma swoich fanów i zagorzałych antyfanów. Ja jestem gdzieś pomiędzy - podobają mi się niektóre rzeczy, które widzę w "Przygarnij mnie" i podobają mi się niektóre rzeczy (choć jest ich naprawdę niewiele) w "Zaklinaczu Psów". Szukałam czegoś pomiędzy tym słodkim i cukierkowo-pozytywnym światem, a światem awersji... Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że znalazłam już taki program - i to dawno!


          Jego główną wadą (dla mnie niekoniecznie) jest to, że nie jest on pokazywany w Polsce. Spotkać go można jedynie na stacjach niemieckojęzycznych, a nazywa się "Der Hundeprofi", czyli taki "specjalista od psów" - nie chcę użyć słowa zaklinacz, bo Martin Rütter nie posługuje się "magią" - on szkoli, obserwuje, radzi długofalowo - to ten typ szkoleniowca, który nie naprawi psa w 15 min, ale w kilka tygodni, miesięcy - aktywną pracą... właścicieli. On pokazuje im drogę i sposób, ale to właściciel w domowych warunkach, w codziennych sytuacjach ma to z psem przepracować, a nie na sterylnym, spokojnym placu szkoleniowym, na który swoich klientów "programowych" zabiera bardzo rzadko. 
          Martin jest w przeważającym stopniu szkoleniowcem pozytywnym, ale w przypadku psów o mocniejszym charakterze, i kiedy inne metody zawodzą, zdarza mu się używać metod awersyjnych - dostosowując je do danego psa. Nawet kiedy oduczał dwa psy tego samego właściciela darcia japy przy płocie to używał tego samego bodźca awersyjnego, ale w różnych natężeniach - w tym przypadku była to plastikowa butelka ze śrubkami i nakrętkami w środku (taka tańsza wersja dysków treningowych z Trixie) - jednego psa z szczekowego zawiasu wyrywało samo jednorazowe "trzęsienie" butelką u drugiego butelka musiała się w jego stronę potoczyć - po niedługim czasie przy obojgu starczył sam dźwięk. Co ważne - tą początkową, mocniejszą awersję stosował on, żeby właściciel w późniejszym okresie mógł stosować łagodniejsze acz przez skojarzenie równie skuteczne metody - na zasadzie "mnie twój pies nie musi lubić, ale tobie ma nadal ufać". Nie pamiętam ile dokładnie trwała "terapia", ale pomogło - pani mogła się zrelaksować z psami w ogrodzie, psy kochały ją równie mocno jak kiedyś, ale nie zrywały się na każdy szelest za płotem. Sielanka.


Ten dość długi wstęp ma na celu przede wszystkim przedstawienie osoby Rüttera aby przytoczona na końcu rozmowa nie była oglądana przez pryzmat człowieka, który jest hiper-mega pozytywny pt. "wytępmy ludzi, psom będzie lepiej" - ma zdrowe podejście do tematu, nie jest skrajną postacią. Myślę, że to dość istotne w ewentualnej wolnej interpretacji rozmowy dwóch specjalistów.

To może trochę suchych faktów:


Martin Rütter – urodzony w 1970 roku początkowo pasjonat piłki nożnej, chciał zostać dziennikarzem sportowym, skończył również studia w tym kierunku. Jego drugą pasją były psy. Podczas wycieczki do Australii w 1992 roku miał okazję studiować zachowania i życie psów dingo. Po studiach psychologii zwierząt postanowił, że właśnie szkolenie psów jest jego powołaniem. 
          W 1995 roku stworzył „Zentrum für Mensch und Hund” (Centrum dla człowieka i psa) i rozwinął D.O.G.S (Dog Orientated Guiding System) – rodzaj indywidualnego i „partnerskiego” szkolenia ludzi i psów. Od tego czasu wykształcił ponad 150 osób, które pracują według tej filozofii. W ten sposób w różnych rejonach Niemiec, Szwajcarii, Austrii powstało ponad 100 szkół DOGS, które działają zgodnie z filozofią wyznawaną przez Rüttera.
          Od 2003 roku występuje również w telewizji. Prowadzi program „Der Hundeprofi”, który emitowany jest na programie VOX. Jest również głównym bohaterem programu „Der Hundeprofi unterwegs” (specjalista od psów w podróży), gdzie wkracza na sobie nie całkiem znane ścieżki. Spotyka ludzi, którzy zajmują się zwierzętami (głównie psami) i zbiera nowe doświadczenia. Są to np. osoby pasjonujące się psimi zaprzęgami, osoby szkolące psy dla osób niewidomych, pani która na kilka miesięcy w roku przeprowadza się w Alpy i tam ze swoimi borderami opiekuje się ogromnym stadem owiec, pomaga weterynarzowi pracującemu dla osób ubogich (tak, tak w Niemczech osoby bezdomne, czy na zasiłkach mogą swojego zwierzaka leczyć taniej), zapoznawał się z funkcjonowaniem stad wilków, spędził cały dzień i noc z bezdomnym mającym psa i wiele wiele innych, a także uczył się jazdy konnej pod okiem niemieckich specjalistów od koni – warto nadmienić, że cholernie się koni boi :). 

Gdzie ten koniarz? A no tutaj, bo jest jeszcze jeden program w tym klimacie, ale dotyczący koni.


Również emitowany na VOX, również tylko na programach niemieckojęzycznych. Nie znam się na koniach (wiem jedynie jak z nich nie zsiadać ;)), więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy techniki stosowane przez dwoje prowadzących są dobre - bo skuteczne są na pewno, ale "dobre" i "skuteczne" nie musi iść w parze ;). Skoncentruję się na panu z prawej. Odrobina suchych faktów:


Bernd Hackl – w wieku 14 lat zaczął jeździć konno i z zaciekawieniem obserwował relację człowiek-koń. W wieku lat 17 odkrył western riding. Co raz bardziej zafascynowany końmi zaczął się zapoznawać z fachową literaturą i obserwować specjalistów. Odbywał praktyki zarówno z Niemczech jak i Stanach Zjednoczonych na Derby Daze Farm – Ocala na Florydzie. 
          Po powrocie do Niemiec przejął Moonlight-Ranch w rejonach Roßbach. Pracował głównie z młodymi końmi, ale zgłaszało się do niego sporo osób mających problemy ze swoimi końmi – konie gryzły, stawały dęba, zrzucały jeźdźców… Brał też udział w zawodach i turniejach, zaczęło mu jednak brakować zarówno miejsca jak i koni nadających się na turnieje, dlatego w 1997 ponownie wrócił do Ameryki. Tam szkolił się dalej i jego fascynacja wciąż się pogłębiała. Po powrocie do Niemiec wycofał się z uczestnictwa w turniejach i poświęcił się w pełni szkoleniu koni do jazdy rekreacyjnej i pomocy koniom stwarzającym problemy. Aktualnie jego ranczo znajduje się w Ruhmannsfelden.

          Pewnego dnia Martin Rütter zapytał go, czy chciałby stać się częścią programu „Die Pferdeprofis” (specjaliści od koni ;)), gdzie razem z Sandrą Schneider pokazywaliby jak radzić sobie z problemowymi końmi. Przystał na to.
Jego dewizą dotyczącą wywierania presji na koniu jest: tyle ile trzeba, najmniej jak to możliwe. Ważne są dla niego szacunek i zaufanie we współpracy z koniem.

Co łączy tych ludzi? Pomijając, że każdego z nich można ujrzeć na VOXie połączył ich również program, o którym wspominałam powyżej:


Pod okiem Sandry Schneider Martin nauczył się podstaw jazdy konnej - rzecz jasna westernowej, ale także pracy z ziemi, jak lonżowanie. Dalsza część programu ma miejsce już na farmie Bernda Hackl. Tam pomijając przeganianie bydła, pomoc w podkuwaniu konia i strzyżeniu owiec miała miejsce bardzo ciekawa rozmowa, do której nawiązuje tytuł. Wrzucę oryginał dla osób władających językiem niemieckim, bo moje tłumaczenie może co nieco ująć tym słowom (jak chyba każde tłumaczenie).

M.R.: Ich mach das jetzt knapp 25 Jahre und ich frag mich ja trotzdem immer wieder, moralisch, wozu hat man ein Recht und wozu nicht?
B.H.: Da gib ich Dir Recht.
M.R.: Ich bin bei 9 von 10 Fällen damit beschäftigt dem Hund was abzugewöhnen wofür er explizit gemacht wurde. „Och, Herr Rütter ich hab `nen kleinen Münsterländer der jagt“ - oh Mensch das ist ja ne Überraschung. „Wir haben einen border collie der treibt die Kinder dauernd zusammen“ - ach Mensch das ist ja neu.
B.H.: Bei mir ist es genau so. „Booch ich hab einen Galopper und der rennt ständig“ – ja ist ja ein Galopper, ist ja für Galopprennen gezüchtet worden. „Boooch mein Traber kann nicht angaloppieren“ – och sieh mal da.
M.R.: Und das find ich schon eine moralische Frage auch zu sagen: man züchtet hochspezialisierte Hunde und sie dürfen nix von dem eigentlich ausleben und was dürfen wir als Menschen allgemein mit Tieren? (…) Irgendwie hab ich das Gefühl je mehr ich darüber nachdenke, je weniger find ich `ne Antwort.
Erzähler: Was darf der Mensch mit Tieren tun? Zu lernen ihr Wesen zu verstehen ist bestimmt der richtige Weg – da sind sich die Profis einig.

A po naszemu znaczy to mniej więcej tyle:

M.R.: Robię to (w domyśle szkolenie) od blisko 25 lat i mimo wszystko wciąż się zastanawiam do czego, moralnie, mamy prawo a do czego nie?
B.H.: Tu masz rację.
M.R.: W 9 na 10 przypadków muszę oduczać psa czegoś do czego został właściwie stworzony. "Och Panie Rütter mam małego Münsterländera, który poluje" - no popatrz, co za niespodzianka. "Mamy border collie, który cały czas zagania dzieci" - a no to nowość.
B.H.: U mnie jest to samo. "Aaach mam konia galopującego* i on ciągle biega" - no tak jest w końcu koń galopujący* one były hodowane do wyścigów w galopie. "aaach mam kłusaka, który nie chce galopować" - no popatrz!
M.R.: I to jest właśnie to moralne pytanie. Trzeba powiedzieć: hodujemy wysoko wyspecjalizowane psy i właściwie nie mogą one korzystać ze swoich umiejętności. W takim razie ile nam, jako ludziom, wolno ingerować w naturę zwierząt? (...) Mam wrażenie, że im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nie potrafię znaleźć odpowiedzi.
Narrator: Ile wolno ingerować w naturę zwierząt? Można się uczyć rozumienia ich natury - to jest prawidłowa ścieżka, co do tego specjaliści są jednego zdania.

          Usłyszałam te słowa i rzuciłam się na laptopa żeby znaleźć ten odciek, nagrać te wypowiedzi i Wam je tutaj przytoczyć. Generalnie mało jest momentów w życiu kiedy ktoś mnie doprowadza do zaniemówienia, ale to był właśnie taki moment.
          Nie ma właściwie możliwości rozwiązania tego problemu. Z psem pasterskim można podjeżdżać raz na jakiś czas "na owce". Bernd Hackl hoduje również bydło i jego australian cattle dogi właściwie żyją na tej farmie trochę obok człowieka, mając jego pełną opiekę i równocześnie mogąc korzystać ze swoich popędów. Co jednak z psami myśliwskimi? Wyżłami, spanielami, gończymi, ogarami? Przecież nie można ich wszystkich puścić w las żeby mogły zaspokoić swoje popędy. Dla chartów można jeszcze się bawić w coursing, ale to nie to samo co gonienie zająca po pustyni... A te psy, co faktycznie legalnie polują spotykają się w Polsce z głęboką niechęcią - chociaż może mniej psy, co myśliwi.
          Wraz ze zmieniającym się społeczeństwem zmieniają się również oczekiwania wobec psów - same psy niekoniecznie się zmieniają, bo przecież wyżły weimarskie mają takie piękne umaszczenie, spaniele wyglądają tak smutno-uroczo, bordery tak szybko się uczą, terriery tak chętnie bawią, a husky ma takie ładne oczy... W każdym z tych psów siedzi instynkty, o ile hodowla ich nie wytępiła, które te psy mają często zakorzenione głębiej niż dobre wychowanie.

Czy jest jakieś wyjście z sytuacji, które nie zaszkodzi żadnej ze stron?

Chyba nie ma. Można przekierowywać, modyfikować zachowania psów na swoją korzyść i aby choć trochę psu pomóc, ale to wciąż nie to samo. Czy nasze psy są przez to nieszczęśliwe? Może trochę. W głowie dudnią mi cały czas słowa Agnieszki od Hachika, która powtarza, że Hachiko kocha frisbee, ale najlepiej czułby się, gdyby żył tak jak jego rodzice - na farmie, zajmując się tym do czego został stworzony.

Whisp i Kimko - bordery pracujące przez kilka miesięcy w roku w Alpach - poza sezonem również mają kontakt z owcami

* w Niemczech funkcjonuje określenie "Galopper" odnoszące się do koni hodowanych stricte pod wyścigi konne w galopie jako "przeciwstawne" do kłusaków, które poruszają się w kłusie

2 komentarze:

  1. ciekawy artykuł. Słyszałem o tym Panu jednak przez to, że nie znam niemieckiego to nie śledzę jego wypowiedzi ani nie czytałem jego książek a ponoć ma ich kilka wydanych po niemiecku.
    Co do psów myśliwskich to dla zaspokojenia ich instynktów prowadzi się zajęcia z tropienia - takich kursów i seminariów mamy w polsce całą masę ale jeszcze nie każdy o tym wie, jak to super działa na psa gdy może poużywać swojego nosa i może robić to do czego został stworzony. Samemu też można bawić się z psem w tropienie i szukanie po zapachu schowanego przedmiotu.
    Pozdrawiam
    Michał
    www.szkola-doberman.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu się zgodzę, bo sami ćwiczymy tropienie od marca 2014 :) to jednak tylko część łańcucha łowieckiego, także można to zaliczyć pod "modyfikację" o której mówiłam na końcu - samo tropienie modyfikacją nie jest, tylko jego zakończenie - na końcu jest jedzenie, albo zabawka w pakiecie z człowiekiem, a nie żywe, albo na wpół żywe zwierzę, na które zależnie od rasy można jeszcze poujadać, na które można się rzucić... Oczywiście wszystko zależy od szkoły. Niemniej tropienie, choć uwielbiam i doceniam jego zalety, nigdy nie będzie polowaniem :)

      Dziękuję za komentarz!

      Usuń